sty chłopak i to było bardzo niezdrowe, bili mnie tam prawie codziennie. Potem, gdy mnie oddali do gimnazyum, uczyłem się do obiadu, a od obiadu do wieczora musiałem siedzieć w tym składzie i tak do dwudziestu dwóch lat, dopóki nie zaznajomiłem się w uniwersytecie z Jarcewem, który mnie namówił, abym uciekł z domu ojca. Ten Jarcew zrobił mi dużo dobrego. Wiesz co — rzekł Łaptiew i roześmiał się z zadowoleniem: — pojedźmy zaraz do Jarcewa. To najszlachetniejszy z ludzi. Jaki on będzie wzruszony!
W pewną sobotę listopadową dyrygował na koncercie symfonicznym Antoni Rubinsztein. Było bardzo ciasno i gorąco. Łaptiew stał za kolumnami, a jego żona z Kostią Koczewym siedziała w trzecim rzędzie. Na początku antraktu przeszła koło niego zupełnie niespodzianie »osoba«, Polina Mikołajewna Razsudina. Często po ślubie myślał o możliwem z nią spotkaniu. Gdy teraz spojrzała na niego otwarcie i prosto, przypomniał sobie, że dotychczas nie zdobył się na rozmowę z nią, ani też nie napisał po przyjacielsku choćby kilku wierszy, jakby się przed nią ukrywał; wstyd mu było i zaczerwienił się. Gwałtownym ruchem podała mu rękę i zapytała:
— Czy widziałeś Jarcewa?
I nie czekając na odpowiedź, poszła dalej, jakby ją kto popychał z tyłu.
Była bardzo chuda i nieładna, z długim nosem i twarzą zmęczoną, wyglądała, jakby potrzebowała nie wiem jakich usiłowań, aby nie upaść i mieć otwarte oczy. Miała prześliczne, ciemne oczy i mądry, dobry, prawy wyraz twarzy, ale ruchy kanciaste, ostre. Rozmawiać z nią nie było łatwo, bo nie umiała ani słuchać, ani mówić spokojnie. Kochać ją było też ciężko. Nieraz,