Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słusznie wielmożny pan zauważył — rzekł Jakób, uśmiechając się grzecznie — i serdecznie panu dziękujemy za dobroć pańską, ale niech pan pozwoli zauważyć, że każdemu robakowi chce się żyć.
— To nie wystarcza! — rzekł felczer takim tonem, jak gdyby od niego zależało życie lub śmierć starej. — No, więc tak, mój drogi, będziesz jej kładł na głowie zimne kompresy i będziesz jej dawał dwa proszki na dzień. A poza tem dowidzenia, bonjour.
Z wyrazu jego twarzy Jakób poznał, że sprawa źle się przedstawia i że żadne proszki jej już nie pomogą; teraz jasno widział, że Marta umrze bardzo prędko, nie dziś, to jutro. Dotknął lekko łokcia felczera, mrugnął oczami i rzekł półgłosem:
— Może by jej, wielmożny panie, bańki postawić albo krew puścić.
— Nie trzeba, nie trzeba, mój drogi. Zabieraj starą i idź z Bogiem. Dowidzenia.
— Niech się pan zmiłuje — błagał Jakób. — Niech pan sam osądzi, gdyby ją, dajmy na to, brzuch bolał, albo coś we wnętrzu, no, to wtedy proszki i krople, a przecież ona się przeziębiła! Przy przeziębieniu pierwsza rzecz... krew wygnać, wielmożny panie.
Tymczasem felczer wywołał już innego chorego i do poczekalni wchodziła baba z chłopczykiem.
— Idź, idź... — rzekł do Jakóba marszcząc brwi. — Nie masz poco tutaj zasłaniać.
— W takim razie niechże jej pan chociaż pijawki postawi! Będziemy do Boga za pana się modlili!
Felczer rozgniewał się i krzyknął:
— Odezwij się jeszcze! Bałwan!...
Jakób również się oburzył, zaczerwienił się cały, ale nie powiedział ani słowa, tylko wziął Martę pod rękę i wyprowadził ją z sali. Gdy już siedzieli na wózku spojrzał surowo i szyderczo na szpital i rzekł: