Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

daj«... Dlaczegoż? Miałem przecież sto pudów na sprzedaż, baby skusiły... No, ułożyliśmy się... Wszystko dobrze, ładnie...
Skarżył się na starostę i co chwila obracał się w stronę chłopów, jak gdyby ich wzywał na świadków; twarz jego zaczerwieniała się i oblała się potem, oczy zrobiły się ostre, złe.
— Nie rozumiem, poco ty to wszystko mówisz — rzekł naczelnik. — Pytam ciebie... pytam cię, dlaczego nie płacisz zaległej należności? Wy wszyscy nie płacicie, a ja za was odpowiadam.
— Niema sposobu.
— Słowa te bez rezultatu, jaśnie wielmożny panie — rzekł starosta. — Rzeczywiście, Czykildiejewy biedni, ale niech pan zechce zapytać innych, przyczyna wszystkiego... wódka i wszyscy są zuchwali. Bez najmniejszego zrozumienia.
Naczelnik zapisał coś i powiedział Osipowi spokojnie, równym głosem, jak gdyby prosił o szklankę wody:
— Idź precz.
Wkrótce odjechał; gdy wsiadł do taniego tarantasu i kaszlał, widać było po jego długiej twarzy, że już nie pamięta ani o Osipie, ani o staroście, ani o żukowskich zaległościach, a myśli o czemś zupełnie innem. Nie zdążył jeszcze ujechać jednej wiorsty, gdy Antip Siedielnikow wynosił z chaty Czykildiejewych samowar, a za nim szła babka i krzyczała przeraźliwie, wytężając pierś:
— Nie oddam! Nie oddam ci tego, przeklęty!
Szedł prędko, stawiając duże kroki, a ona biegła za nim, zdyszana, przewracając się prawie, wściekła; chustka zsunęła jej się z ramion, siwe, z zielonkawym odcieniem włosy rozwiały jej się zupełnie. Zatrzymała się nagle i zaczęła się bić pięścią w piersi, krzycząc jeszcze głośniej, jakby szlochając: