Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/248

Ta strona została uwierzytelniona.

— No posłuchaj pan, cóż ja mogę panu dać? Cóż ja mam za posady? Dziwni z was ludzie, panowie! — mówił dalej głośno takim tonem, jak gdyby mówił kazanie. — Przychodzi was na dzień dwudziestu, czy sobie wyobrażacie, że ja mam departament? Ja mam linię, panowie, mam ciężkie roboty, potrzeba mi mechaników, ślusarzy, kopaczy, stolarzy, kołodziejów, a przecież pan może tylko siedzieć i pisać, nic więcej. Z was tylko pisarze!
I rozszedł się od niego zapach tego szczęścia, które rozchodziło się od jego dywanów i foteli. Barczysty, zdrów, z czerwonymi policzkami, z szeroką piersią, wymyty, w perkalowej koszuli i w szarawarach, wyglądał jak porcelanowy pocztylion do zabawy. W okrągłej, kędzierzawej bródce nie było ani jednego siwego włoska, nos był z garbkiem, oczy ciemne, spojrzenie pogodne, niewinne.
— Co pan umie robić? — mówił dalej. — Nic pan nie umie. Ja jestem inżynierem, mam byt niezależny, ale zanim zdobyłem stanowisko, długo ciężko pracowałem, byłem maszynistą, dwa lata pracowałem w Belgii jako prosty posługacz kolejowy. Niechże pan sam osądzi, mój panie drogi, jaką robotę mogę panu ofiarować?
— Zapewne, to tak — bąknąłem, silnie zmieszany, nie mogąc znieść jego pogodnych, niewinnych oczów.
— Ostatecznie, czy pan umiesz się obchodzić z aparatem? — zapytał po chwili milczenia.
— Tak, służyłem w telegrafie.
— Hm... No, zobaczymy. Idź pan tymczasem do Dubieczni... Tam już siedzi jeden, ale straszny łajdak.
— A na czem będą polegały moje zajęcia? — pytałem.
— Zobaczymy. Idź pan tymczasem, już ja się rozmówię z kim należy. Tylko proszę nie upijać się u mnie i nie niepokoić mnie prośbami. Wypędzę.