Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.

Odszedł i nawet głową nie kiwnął. Ukłoniłem mu się, również jak jego córce, czytającej gazetę, i wyszedłem. Było mi do tego stopnia ciężko na duszy, że kiedy siostra zapytała, jak byłem przyjęty, nie powiedziałem ani słowa.
Mając iść do Dubieczni, wstałem bardzo wcześnie, o wschodzie słońca. Na ulicy nie było żywej duszy, wszyscy jeszcze spali, a kroki moje rozlegały się samotnie i głucho. Topole, okryte rosą, napełniały powietrze delikatną wonią. Było mi smutno i nie chciało mi się wyjść z miasta. Lubiłem moje rodzinne miasto. Wydawało mi się pięknem i ciepłem. Lubiłem tę zieloność, ciche, słoneczne poranki, dźwięk naszych dzwonów; ale ludzie, z którymi żyłem w tem mieście, nudzili mnie, byli dla mnie obcy, a czasem nawet wstrętni. Nie lubiłem i nie rozumiałem ich.
Nie rozumiałem poco i jak żyje te sześćdziesiąt pięć tysięcy ludzi. Wiedziałem, że w Kimrach zarabiają na życie wyrobem bucików, że w Tule robią samowary i broń, że Odessa jest portem, ale czem jest nasze miasto i co w niem wyrabiają, nie wiedziałem. Na Wielkiej Dworjańskiej i jeszcze na dwóch większych ulicach żyli z dochodów od kapitału i z pensyi, którą pobierali urzędnicy rządowi; ale z czego żyli ludzie mieszkający na ośmiu innych ulicach, rozciągających się równolegle na przestrzeni trzech wiorst i znikających poza pagórkiem, to było zawsze dla mnie niepojętą zagadką. I jak oni żyli ci ludzie, to aż wstyd powiedzieć! Ani ogrodu, ani teatru, ani porządnej orkiestry; miejską i klubową czytelnię odwiedzały tylko żydowskie wyrostki, a dzienniki i nowe książki miesiącami całymi leżały z nierozciętemi kartkami; bogaci sypiali w dusznych, ciasnych sypialniach, na drewnianych łóżkach, pełnych pluskiew, dzieci trzymali we wstrętnych i brudnych pokojach, zwanych dziecinnymi, a słudzy, nawet starzy i godni posza-