Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.

— Która teraz godzina? — niepokoiła się siostra. — Musimy wcześniej wrócić, ojciec pozwolił mi być u brata tylko do godziny szóstej.
— Ach, ten pański ojciec! — westchnął doktór.
Nastawiłem samowar. Na dywanie przed werandą dużego domu piliśmy herbatę. Doktór, klęcząc, pił ze spodka, twierdząc, że mu to sprawia niezwykłą rozkosz. Potem Czeprakow poszedł po klucz i otworzył szklanne drzwi, przez które weszliśmy wszyscy do domu. Było tu ponuro, tajemniczo; czuć było grzyb i kroki nasze dźwięczały głucho, jak gdyby pod podłogą była piwnica. Doktór stojąc, dotknął klawiszów fortepianu i odpowiedziały mu słabo, drżącym, ochrypłym, ale jeszcze harmonijnym akordem; spróbował głosu i zaśpiewał jakąś piosnkę miłosną, marszcząc brwi i tupiąc niecierpliwie nogami, kiedy który z klawiszów mu nie odpowiadał. Moja siostra nie wybierała się już do domu, lecz wzruszona chodziła po pokoju, mówiąc:
— Tak mi wesoło! Tak mi bardzo, bardzo wesoło.
W głosie jej czuć było zdziwienie, jak gdyby jej się to wydawało nieprawdopodobnem, że i jej może być wesoło. Pierwszy raz w życiu widziałem ją taką. Wyładniała nawet. Z profilu była brzydką, nos jej i usta wystawały naprzód jak gdyby dmuchała, ale miała piękne, ciemne oczy, bladą, bardzo delikatną cerę i wzruszający wyraz dobroci i smutku, a gdy mówiła, wydawała się milutką i nawet piękną. Oboje my i siostra i ja wrodziliśmy się w matkę, byliśmy szerocy w ramionach, silni, wyniośli, ale jej bladość była chorobliwa, często kaszlała i w oczach jej zauważyłem niejednokrotnie wyraz, jaki miewają ludzie poważnie chorzy, którzy słabość swą ukrywają. W jej wesołości było coś dziecięcego, naiwnego, jak gdyby ta radość, którą za jej młodszych dni dusili i zagłuszali surowem wychowaniem, zbudziła się teraz w jej duszy i wyrwała na swobodę.