Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/263

Ta strona została uwierzytelniona.

ulicy padał koń doróżkarski, biegłem czemprędzej, aby pomódz go podnieść, nie bojąc się o ubranie. A co najważniejsze, to, że się sam utrzymywałem i że nikomu nie byłem ciężarem!
Malowanie dachów, zwłaszcza z naszym pokostem i z naszą farbą uważanem było za bardzo korzystne zajęcie i dlatego ordynarną tą i nudną robotą nie gardzili nawet tacy majstrowie, jak Riedka. W krótkich spodniach, z chudemi, fiołkowemi nogami, chodził po dachu, podobny do bociana i słyszałem nieraz, jak machając pędzlem, ciężko wzdychał i mówił:
— Biada, biada nam grzesznym!
Chodził zaś po dachu równie swobodnie, jak po polu. Pomimo że był chory i blady, jak trup, zwinny był niezrównanie; podobnie, jak młodzi czeladnicy, malował kopułę cerkwi bez rusztowania, tylko za pomocą drabin i powrozów i aż strach brał, gdy stojąc na wysokości, daleko od ziemi, wyprostował się, wyprężył i przemawiał niewiadomo do kogo:
— Mszyce niszczą trawę, rdza — żelazo, a kłamstwo — duszę!
Lub też, myśląc o czemś, odpowiadał głośno własnym dumaniom:
— Wszystko to być może! Wszystko to być może.
Gdy z roboty wracałem do domu, wtedy wszyscy ci, którzy siedzieli pod bramą, na ławkach, wszyscy urzędnicy, chłopcy i ich pryncypałowie rzucali za mną przeróżne uwagi, szydercze i złośliwe, co z początku drażniło mnie i wydawało mi się dziwnem.
— Mały zysk! — dało się słyszeć ze wszystkich stron. — Mały zysk! Malarz! Ochra!
I nikt nie obchodził się ze mną tak niemiłosiernie, jak ci, którzy tak niedawno temu byli prostymi ludźmi i ciężką pracą zdobywali kawałek chleba. W halach, kiedy przechodziłem koło sklepu żelaza, oblewali mnie,