Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/264

Ta strona została uwierzytelniona.

jakby przypadkiem wodą, raz rzucili nawet na mnie kijem. A jeden z kupców, siwy staruszek, zaszedł mi drogę i rzekł, patrząc na mnie ze złością:
— Ciebie, błaźnie, nie żałuję! Ojca twego mi żal!
Znajomi, spotykając mnie, mieszali się. Jedni spoglądali na mnie jak na dziwaka i na figlarza, drudzy żałowali mnie, inni zaś nie wiedzieli jak się ze mną zachowywać i ja też zrozumieć ich nie mogłem. Kiedyś spotkałem na bocznej uliczce Aniutę Błagowo. Szedłem właśnie do roboty i trzymałem w ręku dwa długie pędzle i wiadro z farbą. Poznawszy mnie Aniuta zarumieniła się.
— Proszę mi się nie kłaniać na ulicy — rzekła nerwowo, surowo, drżącym głosem, nie podając mi ręki i w oczach jej zabłysły łzy. — Jeśli podług pana wszystko to jest w porządku, to trudno... ale proszę pana przestać mi się kłaniać!
Nie mieszkałem już na Wielkiej Dworjańskiej, lecz na przedmieściu u mojej niańki, Karpowny, dobrej, ale ponurej staruszki, która ciągle przewidywała coś złego, bała się wszystkich snów bez wyjątku i nawet w pszczołach i w osach, wlatujących do jej pokoju upatrywała złośliwość. Zatem i to, że byłem prostym wyrobnikiem, nie wróżyło podług niej również nic dobrego.
— Przepadłeś, mój drogi, ze wszystkiem! — mówiła kiwając głową. — Przepadłeś!
Razem z nią mieszkał wychowaniec jej, Prokop, rzeźnik, mały, niezgrabny człowieczek, mający lat trzydzieści, rudy, z olbrzymimi wąsami. Spotykając się ze mną w sieni, w milczeniu i z szacunkiem ustępował mi z drogi, a jeśli był pijany, wtedy kłaniał mi się, przykładając wszystkie pięć palców do czoła. Wieczorem, gdy jadł kolacyę, słyszałem nieraz przez drewnianą przegródkę, jak jęczał, pijąc jedną szklaneczkę za drugą.
— Mamo! — wołał półgłosem.