Maryę Wiktorównę. Siedziała w futrze, trzymając obie ręce w mufce.
— Dlaczego pan już do mnie nie przychodzi? — zapytała, podnosząc swe mądre, jasne oczy, a ja, nieprzytomny prawie z radości, stałem przed nią wyprostowany, podobnie jak przed ojciem, gdy mnie chciał bić; ona patrzała na mnie i widać było po jej oczach, że rozumie powód mego zmieszania.
— Dlaczego pan nie przychodzi? — powtórzyła. — Pan niechce u mnie bywać, więc ja sama przyszłam.
Wstała i podeszła do mnie.
— Nie porzucaj mnie pan — rzekła i oczy jej zaszły łzami. — Taka jestem sama, zupełnie sama.
Marya Wiktorówna rozpłakała się i rzekła znów, zakrywając twarz mufką:
— Sama! Życie jest dla mnie ciężkiem, bardzo ciężkiem i na całym świecie nie mam nikogo oprócz pana. Niech mnie pan nie opuszcza.
Szukając chusteczki dla otarcia łez, uśmiechnęła się; milczeliśmy przez chwilą oboje, potem przycisnąłem ją do piersi i pocałowałem ją; kalecząc sobie przytem twarz szpilką wpiętą w jej czapkę.
I zaczęliśmy rozmawiać, tak jak gdybyśmy byli przyjaciółmi od wielu, wielu lat...
Dwa dni później posłała mnie do Dubieczni, co mnie niewymownie ucieszyło. Idąc na foksal, a później siedząc w wagonie, śmiałem się ciągle bez przyczyny i patrzono na mnie jak na pijanego. Śnieg padał gęsty, rano mróz był silny, ale drogi pociemniały i nad niemi z głośnem krakaniem latały gawrony.
Z początku chciałem urządzić mieszkanie dla nas obojga, dla mnie i dla Maszy w bocznej oficynie na-