Gdy szedłem na miejsce budowli, żona lękała się o mnie i mówiła:
— Chłopi są wściekli. Jeszcze ci zrobią co złego. Nie, poczekaj, pójdę z tobą.
Jechaliśmy razem do Kuryłówki i tam cieśle znów prosili nas o parę złotych na piwo. Wrąb był gotów, można już było zacząć podmurowanie, ale murarze nie przychodzili; nastąpiła zwłoka i cieśle zaczynali szemrać. A gdy nareszcie przyszli i murarze, okazało się, że nie było piasku, zapomnieli o nim zupełnie. Korzystając, że jesteśmy w położeniu bez wyjścia, chłopi zażądali po trzydzieści kopiejek od wozu, chociaż od miejsca budowli do rzeki, gdzie brali piasek nie było i pół wiorsty, a wozów zebrało się do pięciuset. Nie było końca nieporozumieniom, obelgom i natręctwu, a dostawca murarski, Tytus Piotrow, siedemdziesięcioletni staruszek, brał Maszę za rękę i mówił:
— Patrz tutaj. Spójrz tutaj! Dostarcz ty mnie tylko piasku, przypędzę ci odrazu dziesięciu ludzi i w dwa dni wszystko skończymy! Spojrz tylko tutaj!
Przywieźli piasek, przeszły dwa dni i cztery i tydzień, a na miejscu przyszłych podwalin wciąż jeszcze był tylko rów.
— Pomieszania zmysłów dostać można! — rozpaczała żona. — Co za naród! Co za naród!
W czasie tych nieporządków przyjeżdżał do nas inżynier Wiktor Iwanycz. Przywoził ze sobą wino, przekąski, długo jadł, a potem kładł się spać na werandzie i chrapał tak, że robotnicy kiwali głowami i mówili:
— Jednakże!
Masza nie lubiła, gdy on przyjeżdżał, nie wierzyła mu, ale jednocześnie prosiła go o radę; kiedy on, przespawszy się po obiedzie, wstawał źle usposobniony i niepochlebnie mówił o naszem gospodarstwie, lub też wyrażał żal, że kupił Dubiecznię, która już tyle przyniosła
Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/305
Ta strona została uwierzytelniona.