wadzała mnie do rozpaczy ta jej zapamiętałość. Jak ona mogła zapomnieć o tem, że jej ojciec, inżynier, również pił, dużo pił, i że pieniądze, za które była kupiona Dubiecznia zdobyte były przy pomocy całego szeregu bezczelnych, bezwstydnych oszustw? Jak ona mogła zapomnieć?
I siostra moja żyła swojem własnem życiem, które starannie ukrywała przedemną. Szeptała coś często do Maszy. Gdy się do niej zbliżałem, kurczyła się cała i spojrzenie jej stawało się pokornem, błagalnem; musiało w jej duszy zachodzić coś, czego się wstydziła, czy też obawiała. Nie chcąc spotkać się ze mną w ogrodzie, lub też zostać sama ze mną, nie odstępowała na krok od Maszy, tak że rozmawiać z nią mogłem rzadko, tylko podczas obiadu.
Kiedyś wieczorem, szedłem cicho przez ogród, wracając z miejsca, gdzie budowano. Zmierzch już zapadał. Nie spostrzegając mnie, nie słysząc moich kroków, siostra chodziła dokoła starej, rozłożystej jabłoni, cicho, jakby jakie zjawisko. Ubrana była czarno i chodziła prędko, wciąż po tej samej linii tam i nazad, z oczami utkwionemi w ziemię. Z drzewa spadło jabłko, zadrżała na ten niespodziany szelest, przystanęła i przycisnęła ręce do skroni. Podszedłem do niej.
Słodkie uczucie braterskiej miłości napłynęło do mego serca i ze łzami, przypominając sobie naszą matkę, nasze dzieciństwo, objąłem ją w pół i pocałowałem.
— Co ci jest? — zapytałem. — Ty cierpisz, widzę to oddawna. Powiedz, co ci jest?
— Tak mi straszno!... — rzekła, drżąc cała.
— Co ci jest? — pytałem. — Na litość Boską, bądźże szczerą!