— Mówiłam jej, żeby nie grała — rzekła gniewnie, wymawiając ostro każde słowo i rumieniąc się. — To szaleństwo! Powinien był pan ją od tego powstrzymać.
Podeszła przyspieszonym krokiem Ażogina matka w krótkim kaftaniku, z krótkimi rękawami, z popiołem na piersiach, chuda i sztywna.
— Mój przyjacielu, to straszne — rzekła, załamując ręce i według zwyczaju patrząc na mnie przenikliwym wzrokiem. — To straszne! Siostra pańska jest w stanie... ona jest ciężarna! Zabierz ją pan, proszę pana...
Ze wzruszenia ciężko dyszała. A z boku stały trzy córki, takie jak ona chude i wystraszone, tuliły się jedna do drugiej. Były przerażone, oszołomione, jak gdyby schwytano w ich domu kryminalnego przestępcę. Co za wstyd, jakież to straszne! A przecież owa czcigodna rodzina przez całe życie walczyła z przesądami; przypuszczała widocznie, że wszystkie przesądy i błędy ludzkości zawierają się w trzech świecach, w trzynastce, w poniedziałku — feralnym dniu!
— Proszę pana... proszę... — powtarzała pani Ażogina, śmiesznie składając usta przy zgłosce »szę« i wymawiając ją jak »się« — proszę, zabierz ją pan do domu.
Niedługo potem szedłem z siostrą ciemną ulicą. Przykrywałem ją połą mego płaszcza; szliśmy prędko, wybierając uliczki, na których nie było latarni, unikając przechodniów, w ogóle wyglądaliśmy na zbiegów. Nie płakała już, ale patrzała na mnie wyschniętemi oczami. Do Makarychy, dokąd ją prowadziłem, nie było więcej nad dwadzieścia minut drogi, a dziwna rzecz, przez ten krótki przeciąg czasu zdążyliśmy przypomnieć sobie całe nasze życie, rozmawialiśmy o wszystkiem, omówiliśmy nasze obecne położenie, namyślaliśmy się...