Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.
34

— Niech mnie pan wypuści — rzekł Jan Dymitrycz i głos mu zadrżał.
— Nie mogę.
— Ale dlaczego, dlaczego?
— To nie w mojej mocy. Niech pan sam osądzi co z tego za korzyść dla pana, jeśli pana wypuszczę. Pójdzie pan. A tu zatrzymają pana mieszczanie, albo policya i odprowadzą z powrotem.
— Tak, tak, to prawda... — odparł Jan Dymitrycz, pocierając czoło. — To straszne! Ale co robić, co?
Głos Jana Dymitrycza i jego młoda mądra twarz podobały się Andrzejowi Efimyczowi. Zapragnął przyhołubić młodego człowieka i uspokoić go. Usiadł obok niego na łóżku, pomyślał chwilę i rzekł:
— Pyta się pan, co robić? W pańskiem położeniu najlepiej uciec. Ale niestety, to na nic się nie zda. Zatrzymają pana. Kiedy społeczeństwo odgradza się od przestępców, od umysłowo chorych i w ogóle od niedogodnych mu ludzi, wtedy jest niezwyciężone. Zostaje więc panu tylko jedno do zrobienia: uspokoić się w przekonaniu, że pobyt pański tutaj jest konieczny.
— Nikomu to niepotrzebne.
— Z chwilą odkąd istnieją więzienia i domy dla obłąkanych, to ktoś musi w nich siedzieć. Nie pan, to ja, nie ja, to kto inny. Niech pan poczeka, kiedy w dalekiej przyszłości więzienia i domy dla obłąkanych przestaną istnieć, nie będzie ani krat w oknach, ani szlafroków szpitalnych. Zapewne czas ten wcześniej, czy później nadejdzie.
Jan Dymitrycz uśmiechnął się urągliwie.
— Pan żartuje — rzekł, mrużąc oczy. — Takich panów, jak pan i pański pomocnik Nikita nie obchodzi teraźniejszość, ale może pan być pewnym, że nastaną lepsze czasy! Być może, że ja się wyrażam gminnie, pospolicie, ale zorza nowego życia zabłyśnie, prawda zwy-