Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.
35

cięży i, na naszej ulicy będzie wielkie święto! Ja tego nie doczekam, zdechnę, ale zato czyjeś wnuki doczekają tego. Winszuję im z całej duszy i cieszę się dla nich! Naprzód! Niech wam Bóg błogosławi, przyjaciele!
Jan Dymitrycz z błyszczącemi oczami wstał, wyciągnął ręce ku oknu i mówił dalej głosem wzruszonym:
— Dla tych krat błogosławię wam! Niech żyje prawda! Cieszę się.
— Nie widzę w tem powodu do radości — rzekł Andrzej Efimycz, któremu ruchy Jana wydały się teatralnemi, ale jednocześnie bardzo mu się podobały. — Więzień i domów dla obłąkanych nie będzie; prawda, jakeś się pan wyraził, zwycięży, ale istota rzeczy się nie zmieni, prawa przyrody zostaną te same. Ludzie będą chorowali, starzeli się i umierali, tak jak i teraz. Żeby najwspanialsza zorza oświeciła pańskie życie, ostatecznie zamkną pana w trumnie i rzucą do grobu.
— A nieśmiertelność?
— Daj pan spokój!
— Pan nie wierzy, no, a ja wierzę. W Dostojewskim, czy też w Wolterze czytamy, że gdyby nie było Boga, wymyśliliby Go ludzie. A ja głęboko wierzę, że jeśli niema nieśmiertelności, to wcześniej, czy później odkryje ją wielki rozum człowieka.
— Dobrze powiedziane — odrzekł Andrzej Efimycz, uśmiechając się z zadowoleniem. — To dobrze, że pan wierzy. Z taką wiarą może żyć spokojnie nawet i zamurowany w ścianie. Pan pobierał gdzie wyższe wykształcenie?
— Tak, byłem w uniwersytecie, ale nie skończyłem.
— Pan jest myślącym człowiekiem. W jakichkolwiek warunkach pan żyje, zawsze w sobie samym znajdzie pan uspokojenie. Swobodna i głęboka myśl, która prowadzi do rozumienia życia i zupełna pogarda dla głupiej znikomości tego świata — oto dwa dobra, naj-