wyższe dla człowieka. I pan może niemi władać, choćby i za temi kratami. Dyogenes żył w beczce, a jednak był najszczęśliwszym z ludzi.
— Pański Dyogenes był błaznem — ponuro odpowiedział Jan Dymitrycz. — Co mi pan opowiada o Dyogenesie i o jakimś tam rozumieniu? — rozgniewał się nagle i zeskoczył z łóżka. — Ja kocham życie, kocham namiętnie! Jestem chory na manię prześladowczą, dręczy mnie ciągły niepokój, ale są chwile, kiedy mnie napada żądza życia, i wtedy boję się zwaryować. Strasznie chcę żyć, strasznie!
W wielkiem podnieceniu przeszedł kilka razy po sali i powiedział, zniżając głos:
— Kiedy śnię, nawiedzają mnie cienie. Podchodzą do mnie jacyś ludzie, słyszę jakieś głosy, muzykę i wydaje mi się, że się przechadzam po lasach, na brzegu morza i tak namiętnie pragnę jakiejś troski, frasunków... Niech pan powie, co to tam nowego? — zapytał Jan Dymitrycz. — Co tam nowego?
— Chce pan wiedzieć o mieście, czy tak wogóle?
— No, naprzód niech mi pan opowie o mieście, a potem w ogóle.
— Cóż? w mieście nudno... Niema do kogo przemówić, ani kogo posłuchać. Nowych ludzi niema wcale. Co prawda, przyjechał niedawno młody lekarz Hobotow.
— Jeszcze przy mnie przyjechał. Cóż, cham?
— Tak, niekulturalny człowiek. Dziwna rzecz, wie pan... Sądząc ze wszystkiego, w naszych stolicach niema umysłowego zastoju, jest ruch — a zatem muszą tam być i dzisiejsi ludzie, dlaczego więc zawsze przysyłają nam stamtąd takich, na których niewarto spojrzeć. Nieszczęśliwe miasto!
— Tak, nieszczęśliwe miasto! — westchnął Jan Dymitrycz i roześmiał się. — A w ogóle cóż? Co piszą w dziennikach?
Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.
36