Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

— Po obiedzie wyszedłem, aby się przejść i zaszedłem tutaj, powiedział doktór: — Zupełna wiosna.
— Jaki to teraz miesiąc? marzec? — zapytał Jan Dymitrycz.
— Tak, koniec marca.
— Czy brudno na dworze?
— Nie, niebardzo. W ogrodzie są już ścieżki.
— Przyjemnie by teraz było przejechać się w karecie gdziekolwiek za miasto — powiedział Jan Dymitrycz, pocierając zaczerwienione, zapewne z bezsenności, oczy — potem wrócić do domu, do ciepłego, wygodnego gabinetu i... poradzić się porządnego lekarza na ten ból głowy... Dawno już nie żyłem po ludzku, a tu jest obrzydliwie! Brudno nie do wytrzymania!
Był zmęczony i osłabiony po wczorajszem podnieceniu, mówił też niechętnie. Palce mu się trzęsły, a po twarzy poznać można było jak silnie boli go głowa.
— Niema najmniejszej różnicy między ciepłym, wygodnym gabinetem, a tą lecznicą — odpowiedział Andrzej Efimycz. — Spokój i zadowolenie człowieka nie jest poza człowiekiem, ale w nim samym.
— Jakto?
— Zwykły człowiek oczekuje dobrych jak i złych rzeczy z zewnątrz, t. j. od karety i od gabinetu, a myślący — od siebie samego.
— Idź pan głosić tę filozofię w Grecyi, gdzie jest ciepło i gdzie pachną pomarańcze, tutaj nieodpowiedni do tego klimat. Z kim to ja mówiłem o Dyogenesie? Czy nie z panem?
— Tak, wczoraj ze mną.
— Dyogenes nie potrzebował gabinetu i ciepłego mieszkania; tam i bez tego gorąco. Tam można leżeć w beczce, jedząc pomarańcze i oliwki. A zmuś go pan do mieszkania w Rosyi, wtedy nietylko w grudniu, ale w maju prosiłby się do pokoju. Zgnębiłoby go zimno.