za miliony lat przeleci nad kulą ziemską jakikolwiek duch, to ujrzy tylko glinę i gołe skały. Wszystko, i kultura i prawa moralności, zaginie i nawet łopianem nie zarośnie. Co wobec tego znaczy wstyd przed sklepikarzem, głupi Hobotow, ciążąca przyjaźń Michała Aweryanina. Wszystko to głupstwo. Niestety, takie rozmyślania już nie pomagały. W chwili kiedy wyobrażał sobie kulę ziemską, z poza gołej skały wychyliła się postać Hobotowa w wysokich butach, dawał się słyszeć wymuszony śmiech Michała Aweryanina, lub jego szept pełen wstydu: »A warszawski dług zwrócę panu za kilka dni... Niezawodnie«.
Przyszedł raz Michał Aweryanin po obiedzie, kiedy Andrzej Efimycz leżał na kanapie. Jednocześnie zjawił się Hobotow z flaszeczką bromu. Andrzej Efimycz podniósł się, usiadł i oparł się obiema rękami o kanapę.
— O dzisiaj — rzekł Andrzej Efimycz — pan ma o wiele zdrowszą cerę, niż wczoraj. Zuch doprawdy!
— Czas, czas, poprawić się, kolego — dodał Hobotow, ziewając. — O i panu pewno dokuczyła ta nieznośna choroba.
— Poprawimy się! — wesoło powiedział Michał Aweryanin. — Ze sto lat pożyjemy jeszcze! Tak!
— Sto, jak sto, ale ze dwadzieścia — pocieszał Hobotow. — Nic to nic, kolego, nie traćcie nadziei...
— Pokażemy jeszcze, co jesteśmy warci! — roześmiał się Michał Aweryanin, klepiąc przyjaciela po kolanie. — Pokażemy! W lecie, da Bóg, machniemy na Kaukaz i przejedziemy cały konno, hop! hop! hop! Wrócimy z Kaukazu i na weselu zatańczymy, — Michał Aweryanin chytrze mrugnął okiem. — Ożenimy pana, kochanego przyjaciela naszego, tak!