sposób załagodzi wczorajszą winę i dziękował w duszy Hobotowi, który nawet o sprawie wczorajszej nie wspomniał, widocznie oszczędzał go. Trudno się było spodziewać takiej delikatności od tak niekulturalnego człowieka.
— A gdzież jest pański chory? — zapytał Andrzej Efimycz.
— U mnie, w szpitalu. Już dawno chciałem go panu pokazać... Interesujący wypadek.
Weszli na podwórze szpitalne i przechodząc koło głównego gmachu, zmierzyli w stronę oficyny, gdzie mieszkali waryaci. Kiedy weszli do pawilonu, Nikita według zwyczaju wstał i wyprostował się.
— Jeden z chorych ma zajęcie oskrzeli — rzekł półgłosem Hobotow, wchodząc do pawilonu. — Poczekajcie tutaj, kolego, zaraz przyjdę. Przyniosę stetoskop.
I wyszedł.
Zmrok zapadał. Jan Dymitrycz leżał na swojem posłaniu z twarzą wetkniętą w poduszkę; paralityk siedział nieruchomie, płakał i poruszał wargami. Tłusty chłop i były poczmistrz spali. Było zupełnie cicho.
Andrzej Efimycz siedział na łóżku Jana Dymitrycza i czekał. Po upływie pół godziny zamiast Hobotowa wszedł do pawilonu Nikita, trzymając pod pachą kaftan, czyjąś bieliznę i pantofle.
— Proszę się ubierać, wielmożny panie — rzekł cicho. — Oto posłanie pana, tutaj — dodał, wskazując na puste, zapewne niedawno przyniesione łóżko.
— Nic to panie, da Bóg, wyzdrowieje pan.
Andrzej Efimycz zrozumiał wszystko. Nie mówiąc ani słowa, poszedł do łóżka, które mu wskazał Nikita, i usiadł na niem; widząc zaś, że Nikita stoi i czeka, ro-