W tej chwili przebudził się Jan Dymitrycz. Usiadł i oparł głowę na ręku. Splunął. Potem leniwie podniósł wzrok na doktora i widocznie w pierwszej chwili nic nie zrozumiał; wkrótce jednak senna twarz jego stała się złą i szyderską.
— Aha i pana zamknęli tutaj! — rzekł zachrypniętym ze snu głosem, mrużąc jedno oko. — Bardzo się cieszę. Piłeś pan ludzką krew, teraz pańską pić będą. Doskonale!
— To nieporozumienie... — odpowiedział Andrzej Efimycz, przestraszony słowami Jana Dymitrycza, wzruszył ramionami i powtórzył: — nieporozumienie...
Jan Dymitrycz splunął powtórnie i położył się.
— Przeklęte życie! — burknął. — I to właśnie jest gorzkie i ubliżające, to, że życie takie nie kończy się nagrodą za cierpienia, apoteozą, jak w operze, ale śmiercią: przyjdą chłopi i zaciągną trupa za ręce i za nogi do dołu. Brr! No, to nic nie szkodzi, zato na tamtym świecie będziemy świętowali... Ja przyjdę tutaj z tamtego świata i będę straszył te gadziny...
Mosiek wrócił z miasta i ujrzawszy doktora, wyciągnął rękę.
— Daj grosik! rzekł.
Andrzej Efimycz podszedł do okna i wyjrzał na pole. Ściemniało się i zdala wschodził zimny, siny księżyc. Niedaleko od szpitalnego płotu, w odległości stu sążni, nie więcej, stał wysoki, biały dom, okolony białą ścianą. To było więzienie.
— Oto jest rzeczywistość! — pomyślał Andrzej Efimycz i zrobiło mu się straszno.
Straszny był ten księżyc, straszne więzienie i gwoździe w płocie i ten oddalony płomień. Dało się słyszeć