Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

jakieś westchnienie. Andrzej Efimycz obejrzał się i zobaczył człowieka z błyszczącemi gwiazdami i orderami na piersi, który, uśmiechając się, chytrze mrugał oczami. I to mu się wydało strasznem.
Andrzej Efimycz starał się dowieść sobie, że niema nic nadzwyczajnego tak w księżycu, jak i w więzieniu, że zdrowi na umyśle noszą także ordery i że wszystko z czasem zgnije i zamieni się w proch, ale nagle rozpacz ogarnęła go, schwycił obiema rękami za kratę i potrząsł nią z całej siły. Silna krata nie ustąpiła.
Potem chcąc się trochę uspokoić, podszedł do posłania Jana Dymitrycza i usiadł.
— Upadłem na duchu, kochany panie — mruknął Andrzej Efimycz, drżąc i ścierając zimny pot z czoła. — Upadłem na duchu.
— Filozofuj pan — rzekł szyderczo Jan Dymitrycz.
— Boże, mój Boże... Tak, tak... Mówił pan kiedyś, że w Rosyi niema filozofii, a filozofują wszyscy, nawet malcy. Ale przecież filozofowanie malców nikomu krzywdy nie robi — rzekł Andrzej Efimycz takim głosem, jakby się miał rozpłakać. — Czemuż więc, panie drogi, ten śmiech nieżyczliwy? I jakże ci malcy nie mają filozofować, kiedy nie są zadowoleni? Rozumny, wykształcony, dumny, lubiący swobodę człowiek, stworzony na podobieństwo Boże, niema innego wyjścia, jak zostać lekarzem w brudnem i głupiem miasteczku i całe życie mieć przed oczami bańki, pijawki, synapizmy! Szarlataństwo, pospolitość, gminność! O Boże, Boże mój!
— Głupstwa pan mówi. Nie chcesz pan być lekarzem, to zostań pan ministrem.
— Nigdzie, nigdzie nie można. Słaby jestem, mój panie drogi... Byłem i ja obojętnym, śmiało rezonowałem, a skoro tylko życie silniej mnie dotknęło, upadłem na duchu... prostracya... Słabi jesteśmy, nędzni jesteśmy... I pan także, kochany panie. Jesteś pan rozu-