kilka ptaków. O godzinie 9-tej przelot się skończył i postanowiliśmy zjeść śniadanie. Podeszliśmy do urwistego brzegu potoku i tu, na suchem miejscu, rozpaliliśmy ognisko, powiesiwszy nad niem kociołek z pokrajaną na kawałki upolowaną gęsią. Dubeltówki nasze leżały obok nas. Gwarzyliśmy, podejrzliwie spoglądając w stroną wielkiego Chinganu, skąd pełzły ciemne chmury, sunąc ku nam. Nagle dosłyszałem głuchy krzyk gąsiora. Basowe trąbienie rozległo się gdzieś zupełnie blisko. Z przyzwyczajenia podniosłem głowę, myśląc, że nadciąga jakiś spóźniony klucz, lecz nad sobą nic nie dostrzegłem. Tymczasem nowe trąbienie rozległo się jeszcze bliżej. Obejrzałem się zdziwiony, i aż oddech mi zatamowało. Zupełnie nisko, prawie dotykając trawy, rosnącej na kępach, leciała para dużych gęsi, widocznie zamierzając opuścić się do potoku. Porwałem za strzelbę. Gęsi spostrzegły nas. Przez chwilę widziałem ich jasne piersi i szeroko rozłożone skrzydła. Wydawało się, że zastygły w powietrzu, lecz jednocześnie jęły wzbijać się do góry. Strzeliłem dwa razy i wyraźnie posłyszałem dwa wystrzały kapitana, lecz obaj chybiliśmy. Gęsi były już o jakie 30 kroków ponad ziemią i przelatywały nad naszemi głowami. Błyskawicznym ruchem wyrzuciłem wystrzelone naboje, założyłem nowe i dałem ognia, gdy ptaki były już na drugim brzegu. Wypaliłem z obydwóch luf, mierząc szybko, lecz starannie, i krzyknąłem z triumfem, gdyż ptaki spadły do wysokiej trawy.
— Brawo! — zawołał kapitan. — Wspaniały dublet! Winszuję...
Nasz kozak rozebrał się, przepłynął głęboki potok, odnalazł zdobycz w trawie i przyniósł ją. Dałem mu dobrą miarkę wódki z mojej flaszki myśliwskiej, bo był zmarznięty po zimnej kąpieli.
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.