liśmy rozwiązać nasz komitet i bezboleśnie przejść do dawnych form istnienia, lecz, gdy o tem rozmawiałem z sędziwym Liniewiczem, generał prosił, abyśmy tego nie robili, gdyż obawiał się nietaktownych zarządzeń żandarmów, nowego wybuchu oburzenia, nieporządków w armji i wprost klęski.
— Na moją odpowiedzialność — powiedział — prowadźcie dalej waszą pracę. Uważam ją za konieczną!
Powróciliśmy do naszych czynności, chociaż widzieliśmy już przed sobą krwawe widmo zemsty rządu carskiego.
O zbliżającem się niebezpieczeństwie coraz częściej przypominać nam zaczynały listy anonimowe. Groziły nam śmiercią z rąk reakcjonistów, anarchistów, lub donosiły o zapadłym już na nas wyroku śmierci w Petersburgu. Niektóre listy wyznaczały terminy napadu na nas. Chodziliśmy uzbrojeni, Własienko ze swoją grupą spełniał obowiązki „gwardji przybocznej“.
Terminy naturalnie mijały i żadnego napadu na nas dotąd nie dokonano, natomiast spostrzegłem, że byłem śledzony bacznie. Jakieś osobniki nieodstępnie chodziły za mną, czaiły się pod płotem przeciwległego domu, rozpytywały kucharza i lokaja o mnie i o tryb mojego życia; pewnego razu wieczorem, siedząc przy biurku, nagle podniosłem głowę i w oknie ujrzałem bladą twarz, pilnie mi się przyglądającą. Porwałem za rewolwer. Odpowiedział mi stłumiony krzyk i tupot nóg uciekającego