Nie wychodziłem z domu i oczekiwałem długo, bo aż do północy...
Siedząc w gabinecie przy biurku, ujrzałem w pewnej chwili w oknie twarz żołnierza i połyskujący bagnet; przeszedłem do salonu; tam też przy każdem oknie od strony ulicy tkwił uzbrojony żołnierz.
— Otoczyli dom ze wszystkich stron... — pomyślałem.
W tej chwili rozległ się dzwonek w przedpokoju, krzyk przerażonego służącego, dzwonienie ostróg i na progu stanęło kilku żandarmów i cywilnych agentów policji politycznej.
Zaczęła się rewizja w całym domu, spisywanie protokółu ze wszystkiemi szczegółami, jak naprzykład, czy jestem piśmienny i ochrzczony.
W godzinę później z głuchym łoskotem zatrzaśnięto za mną żelazne drzwi celi w więzieniu wojskowem, a przez zakratowane, małe okienko, nie odrywając ode mnie wzroku, patrzał żołnierz, stojący na warcie.
53 dni władzy prezesa rządu rewolucyjnego na Dalekim Wschodzie i — więzienie... Basta! Od prezydentury do więzienia! Interesująca — lecz niebezpieczna droga!
Zacząłem się rozglądać.
Moja cela nie była zbyt obszerna. Miała cztery kroki wzdłuż i trzy wszerz. Sklepienie było ciężkie i okrągłe, a tak niskie, że prawie mogłem dotknąć go ręką. Lecz, gdy spróbowałem to uczynić, żołnierz ochrypłym głosem mruknął:
— Nie wolno, bo będę strzelał!