Dałem spokój sklepieniu i podszedłem do okna. Miało nie więcej nad jedną stopę kwadratową, a było zaopatrzone w grube kraty żelazne. Nazewnątrz okienko przykryto deskami w ten sposób, że widziałem tylko skrawek czarnego nieba nocnego i kilka połyskujących gwiazd. Świeciły obojętnie i spokojnie, zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy przyglądałem się im, będąc na polowaniu w wąwozach Sichota-Alina, lub płynąc po łagodnych falach morza Japońskiego, a nawet wtedy, gdy przebiegałem zatłoczone, pełne zgiełku i śmiechu, bulwary Paryża. Jeszcze raz zaimponował mi spokój i majestatyczna obojętność natury.
— Nie wolno, bo będę strzelał! — rozległ się ponownie głos żołnierza i oderwał mnie od moich myśli.
— Czego nie wolno? — spytałem. — Myśleć?
— Nie wolno zbliżać się do okna, bo będę strzelał! — powtórzył żołnierz.
Przekonałem się, że tu będę, widocznie, dość skrępowany.
Siadłem na wąskiem, żelaznem łóżku i zacząłem oglądać ściany, oświetlone kopcącą lampką naftową, palącą się w latarni, wiszącej pod sufitem. Ściany były tynkowane, lecz przeraźliwie brudne, odrapane, pokryte jakiemiś plamami i napisami. W kącie, tuż nad łóżkiem występowała olbrzymia plama wilgoci. Gdym dotknął jej ręką, okazało się, że była to zmarznięta woda. Widocznie woda przeciekała przez otwór w zepsutym dachu, a ostre mrozy zimowe zamieniały ją w lód.
— Nie wolno dotykać ściany! — zawarczał żołnierz.
— Bo będziecie strzelać? — zapytałem.
— No tak — odmruknął. — Podług przepisu...
— Rozumny przepis — zauważyłem, lecz żołnierz nic
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.