Płynąc statkiem, zrobiłem jedno spostrzeżenie, przejmujące rozkosznym dreszczem moje myśliwskie serce. Wczesnym rankiem i w porze zorzy wieczornej widziałem stada dzikich kaczek i długie sznury gęsi, lecące na północ. Był to wiosenny przelot wodnego ptactwa. Leciało spokojnie i niewysoko, głośno i radośnie pokrzykując. Dochodził mnie nawet wyraźny szum potężnych skrzydeł gęsi i łabędzi, i skwapliwe łopotanie — kaczek. Leciały, niczego się nie obawiając, gdyż od błotnistych dżungli Syjamu, Kambodży lub Burmy nie zaznały jeszcze żadnego niebezpieczeństwa. Dopiero teraz zbliżać się zaczynały do miejsca, gdzie śmierć już czyhała na nie. Tam, za linją kolei, leżały błota, gdzie się czaili myśliwi, wyczekujący przelotu, i gdzie przez całą wiosnę grzmią strzały i padają wybite ze stada kaczki i gęsi, głucho uderzając o ziemię zranioną piersią.
Te myśli przychodzą jednak tylko w mieście, gdy się siedzi przy biurku z lampą elektryczną i telefonem, gdy z ulicy dochodzą dzwonki tramwajowe i ryk samochodów, ale tam, gdzie ciągną nad rzeką długie sznury gęsi, myśliwy nie ma żadnych skrupułów. Oczy jego rachują ptaki i mrużą się, jakgdyby już celował do nich.
Na pokładzie „Pogranicznika“ postanowiłem, po skończonej wycieczce i załatwieniu moich spraw, zapolować koniecznie. Nigdy nie wyjeżdżałem z domu bez dubeltówki i karabina, a dłuższy pobyt w kraju ussuryjskim nauczył mnie, że myśliwy bez 300 nabojów — to nie myśliwy, lecz pożałowania godny dyletant. Miałem więc ze sobą dubeltówkę Sauer’a, 12-go kalibru, karabin Henel’a i więcej — o! daleko więcej, niż 300 nabojów.
Boduno była to właściwie też wieś, z takiemiż fan-tze, jakie spotykaliśmy na brzegach Sungari, tylko że
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.