było ich bardzo dużo. Lepiły się jedna przy drugiej, tworząc szersze i węższe ulice i zaułki, pełne Chińczyków, Mandżurów, mężczyzn i kobiet, prawie nagich dzieciaków, wozów z gao-lianem, z worami z czumi-dzy, bobami i mąką, mnóstwo świń, kur i błota — błota i brudów bez miary. Na dużym placu stał większy budynek, uwieńczony dwu-piętrowym dachem chińskiej architektury i odznaczony dwoma masztami, na których powiewały długie płachty z jakiemiś hieroglifami. Budynek był otoczony niskim glinianym murem. Tu się mieścił „Ja-myń“, czyli siedziba miejscowego gubernatora „tao-taja“, i mała załoga, pełniąca czynności policji.
Ponieważ miałem dostać od tao-taja glejt ochronny, wstąpiłem do „ja-mynia“. Na ganku siedział wysoki, barczysty Chińczyk, ubrany w czerwone spodnie i takąż kurmę[1]. Miał na sobie czerwony fartuch, oblamowany czarnemi pasami. Chińczyk obojętnie spojrzał na mnie i dalej pracował. Praca ta była w każdym razie niezwykła. Czyścił pakułami i proszkiem z cegły olbrzymi, ciężki miecz z krzywą i szeroką klingą. Przed gankiem stał mały stolik, przykryty czerwoną serwetą z dwoma czarnemi hieroglifami. O kilka kroków dalej klęczało kilku Chińczyków. Na szyjach mieli ciężkie kołnierze z grubych, krótkich, kwadratowych desek, spadających na ramiona. Ręce tych ludzi były przywiązane do długiego drąga, nogi zaś skrępowane łańcuchami.
Byli to aresztanci, wyprowadzeni z więzienia. Klęcząc pod ciężarem wżerających się w szyje i ramiona kołnierzy, przyglądali się mi z ciekawością, gwarzyli o czemś i śmieli się głośno. Czasem któryś z nich zwracał się z pytaniem do barczystego Chińczyka, czyszczą-
- ↑ Kurta.