do szpitala więziennego dwóch ciężko rannych aresztantów.
Wkrótce zapomniano o tem. Jakiś stary, siwy aresztant i stojący obok chłopiec, mający z pewnością nie więcej, niż lat 14, usiedli na oknie i zaczęli karmić gołębie, które z całem zaufaniem siadały im na rękach i ramionach.
Ciężar bezcelowego, pełnego zgiełku dnia dawał się we znaki. Coraz bardziej pochmurnieli i milkli aresztanci. Tylko „Iwany“ nie tracili humoru. Za dwa dni zupełnej wolności zawsze byli gotowi oddać swoją krew i żyli nadzieją na tę krótką wolność, którą mogli zdobyć tylko własnemi siłami, pomysłowością i odwagą. W tym celu „Iwany“ zawsze posiadali w nikomu nieznanej skrytce kwas do rozmiękczania cegły i kamienia, piroksylinę do rozsadzania ścian, truciznę, piłki i noże. „Iwany“ z łatwością stawiali na kartę swoje życie i z taką samą łatwością brali cudze, szczególnie jeżeli to było życie „menta“ — dozorcy, lub „wyżła“ — zdrajcy.
Drużynin, dzwoniąc kajdanami i obojętnie patrząc na wszystko, co się działo dokoła, chodził po sali w głębokiej zadumie.
Wkrótce wypuszczono wszystkich na przechadzkę.
Tłum aresztantów napełnił podwórze, ogrodzone wysokiemi kratami drewnianemi, tworzącemi klatkę. Ludzie zaczęli biegać, gonić się wzajemnie, podrzucać piłkę, zrobioną ze szmat, grać w karty i warcaby. W tej chwili ożywienia i podniecenia więźniowie bardzo przypominali oswojone zwierzęta drapieżne, wypuszczone na arenę cyrkową.
Drużynin, wyszedłszy na przechadzkę, zbliżył się na moment do niektórych starszych „Iwanów“, zamienił
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/254
Ta strona została uwierzytelniona.