zapytał, czy niema jakichkolwiek próśb do sądu, wtedy wszyscy sypnęli się do niego, wyciągając „nadrapane“ niesfornem pismem prośby na brudnych skrawkach papieru. To jest już zwykła metoda aresztancka, którą więźniowie nazywają w swoim żargonie „wolynką“, co w tłumaczeniu na język zwykły oznacza „blaga“. Dlaczego tak czynią — niewiadomo, gdyż te aresztanckie prośby nigdy żadnego skutku nie odniosły.
Sekretarz księcia zebrał wszystkie papiery i ruchem obojętnym wrzucił je do teki. Ostatni podszedł do wysokiego urzędnika stary, podobny do patrjarchy, Sałow. Poważnym, jakimś tajemniczym głosem zaczął opowiadać mu o swojej sprawie, dowodząc, że stał się ofiarą pomyłki sądowej. W słowach i głosie „patrjarchy“ było tyle rozumu i szczerości, że Szirinskij zaczął wypytywać go o szczegóły jego sprawy, coś przytem zapisując do notatnika. Aresztant opowiadał, robiąc odpowiednie ruchy rękami i coraz bardziej się zapalając, ocierając łzy i bijąc się w piersi.
Zapisawszy najważniejsze szczegóły opowiadania Sałowa, książę zwrócił się do prokuratora i rzekł:
— Chcę osobiście przejrzeć całą sprawę tego szanownego staruszka.
— Słucham! — odezwał się prokurator.
— Niech Bóg stokrotnie pana naczelnika wynagrodzi! — wybuchnął rozrzewniony Sałow, chwytając księcia za rękę i usiłując ją ucałować. — Ojcze! dobroczyńco! obrońco nieszczęśliwych! opiekunie niewinnie cierpiących!...
„Patrjarcha“ zaczął głośno szlochać.
Szirinskij z asystą wyszedł, skinąwszy wszystkim głową na pożegnanie.
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.