Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/273

Ta strona została uwierzytelniona.

znaliście, zielone djabły! — zawołał, wybuchając głośnym śmiechem.
— Nie wolno się bić! — krzyknął dozorca, podchodząc do drzwi.
Jastrząb spojrzał na niego i z siłą cisnął ławą we drzwi. Zahuczało w powietrzu od potężnego rozmachu, wiatr wionął w celi, a drzwi żałośnie skrzypnęły pod ciosem.
Dozorca gwizdnął, przybiegli żołnierze i wyprowadzili aresztanta za karę do podziemnej celi. Jastrząb nie opierał się, opuszczał celę spokojnie, lecz na progu zatrzymał się i rzekł z ukłonem:
— Żegnajcie! Nie wypada takim hetmanom, jak ja, pozostawać z robakami.
Odprowadzony głębokiem milczeniem celi, pewnym krokiem wyszedł z dumnie podniesioną głową.
Długo milczeli zdumieni aresztanci. Wreszcie Ruzia drżącym głosem szepnął:
— Więc to Jastrząb? Zupełnie chłopak jeszcze...
Inny aresztant zawołał radośnie:
— Jastrzębiem, niby djabłem przez trzy lata na całym Uralu straszono ludzi! Nikt nie mógł go złapać! Grasował po całej Rosji!
Długo jeszcze opowiadali sobie aresztanci o legendarnym prawie bandycie, za jakiego uchodził Jastrząb.
Po paru dniach wprowadzono go zpowrotem do celi, gdzie siedział Eristow z towarzyszami — Gruzinami.
Aresztanci witali Jastrzębia z głębokiem uszanowaniem.
— Aha! — uśmiechnął się. — Tak — to rozumiem!
Kilka dni zrzędu widywałem tego herszta bandytów, rozmawiałem z nim i przyglądałem się mu. Bardzo grzeczny w rozmowie, miękki w ruchach, nie zdradzał żadnego