Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/274

Ta strona została uwierzytelniona.

wzruszenia, zachowując zupełny spokój. Jednak był to pozorny spokój, spokój tygrysa zamkniętego w klatce.
Leży ten wspaniały drapieżnik, wyciągnąwszy potężne łapy i dumnie podniósłszy głowę, a jego jarzące się, okrągłe, żółte oczy, nie mrugając, patrzą wdal, nie widząc ani żelaznych sztab klatki, ani dozorców, ani tłumu widzów. Gdy przypadkowo padną na człowieka jego czarne, jak szczeliny w żółtym berylu, źrenice, wydać się może, że przebija wszystko swym wzrokiem i przez ciało ludzkie widzi ciemną knieję rodzimą, i rwie się do niej.
Tak patrzał na towarzyszy, dozorców i więzienie Jastrząb. Dusza jego, nieokiełznana i dzika, rwała się do wolności. Co tam pozostawił za sobą? Namiętny pociąg do niebezpiecznych przygód, których potrzebowała, jak pokarmu, jego burzliwa natura? A może widział w swoich marzeniach sad, pełen drzew wiśniowych, i ją, umiłowaną całym żarem młodego serca?
Jastrząb uważnie przyglądał się mieszkańcom celi. Nareszcie uczynił wybór.
Podszedł do grupy Gruzinów i szepnął:
— Chcecie „lecieć“?..
— Bardzo! — odpowiedział za wszystkich Eristow. — Niebardzo „pochwalą“ nas na sądzie...
— No, to — jazda! Słuchajcie...
Długo pocichu naradzali się aresztanci, a po kolacji Jastrząb podchodził pokolei do każdego towarzysza swojej celi i powtarzał jedno i to samo.
— Ja z Gruzinami uciekam. Dziś zaczynamy pracę. Musicie pomagać i milczeć!
Zaglądał w oczy i odchodził.
Tejże nocy rozpoczęto robotę. Jastrząb znał miejsce, gdzie były przez kogoś podpiłowane deski w podłodze i, położywszy zamiast siebie na pryczy —