— Ci ludzie nie zginą! — myślałem radośnie. — Więzienie nie pożre ich i pozostanie za nimi, jak zmora dawno minionej nocy...
Może być, że ta para, skojarzona przez niedolę i mękę, była później bardzo szczęśliwa?
Gdy aresztantki i aresztanci już się zapoznali zapomocą „telegrafu“ i „telefonu“, zaczęła się część druga romansów więziennych. Zjawiła się chęć zobaczenia się nawzajem. Pomysłowość aresztancka przyszła natychmiast z pomocą.
Spostrzegłem wkrótce, że wszyscy byli zaopatrzeni w zwierciadła. Mężczyźni kręcili w ręku odłamki lustra, kobiety siedziały na oknach też z lustrami. Rozpoczęły się oględziny. Kobieta umieszczała się z lusterkiem tak, żeby aresztant swoim kawałkiem szkła mógł przyłapać jej odbicie w lustrze. Zaczynały się uśmiechy, kokieterja, flirt, posyłanie sobie nawzajem pocałunków, śmiechy i westchnienia. Bożek miłości fruwał z celi do celi, z sali do sali, wypuszczając strzałę po strzale.
Wiem z własnych spostrzeżeń i z opowiadań aresztantów, że niejedno prawdziwie szczęśliwe i uczciwe małżeństwo zawiązało się w więzieniu i przetrwało nieraz bardzo ciężkie próby na wolności, gdzie ludzie walczą o swój byt i nie oglądają się za tymi, którzy, upadłszy, usiłują się podnieść i dążyć za resztą.
Jednak romanse więzienne niezawsze miały tak pogodne zakończenie. Pamiętam jeden bardzo interesujący, z różnych punktów widzenia, wypadek. Kiedyś w lecie przyprowadzono kobietę. Zabiła męża i sama się oddała w ręce sądu. Na czas śledztwa, zamknięto ją w osobnej celi w naszem więzieniu. Kobieta ta pochodziła z bogatej rodziny kupieckiej, a była bardzo piękna, wysoka, o wiotkiej i zgrabnej figurze, z koroną płowych włosów
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/286
Ta strona została uwierzytelniona.