lecz obawa ta była płonna, gdyż zaraz po zachodzie słońca ujrzeliśmy niewielką osadę, z kilku chat złożoną i otoczoną gaikiem z wysokich grabów.
Zatrzymaliśmy się tu na nocleg. Przewodnik wprowadził nas do największej „fan-tze“.
Długa szopa była przedzielona cienką ścianą na dwie nierówne części.
W mniejszej mieścił się piec z wmurowanym kotłem żelaznym do gotowania strawy. W palenisku pieca płonął suchy gao-lian i kawałki drzewa, wyłowionego z Sungari; dym przechodził kanałem pod pryczą z gliny i wychodził nazewnątrz chaty przez stożkowaty komin z ubitej gliny. Prycza nosi chińską nazwę „kang“, przez cały dzień i noc bywa nagrzana, zastępując piec i jednocześnie łoże dla całej rodziny. Żadnego umeblowania oprócz słomianych mat, rzuconych na kang’u, nie dojrzałem w „fan-tze“. Kilka drewnianych misek i kubków, dwa wiadra i siekiera stanowiły cały dobytek wieśniaczej rodziny.
Gospodarz-Chińczyk krzyknął na kobiety. Weszły dwie — stara i młoda. Były brzydkie i nad wyraz brudne; patrzyły na nas zpodełba, a na wszystkie nasze pytania odpowiadały pogardliwem milczeniem.
Szybko się zakrzątnęły około kang’u, zmiotły z niego kupę śmieci, przygotowały herbatę i znikły. Urządziliśmy się na nieznośnie ciepłej pryczy i oddaliśmy się na łaskę i niełaskę całej armji pcheł, gnieżdżących się w kurzu, leżącym grubą warstwą na glinianej podłodze i w szczelinach rozgrzanego kang’u. Naprzód rozpocząłem z tą armją zawziętą walkę, prowadząc energiczne kontr-ataki, lecz później musiałem kapitulować i niecierpliwie wygląłem świtu w obawie, że jeżeli słońce się zapóźni, mój przeciwnik wyssie ze mnie wszystką krew. Lecz słońce nie zawiodło, i pchły pierzchły, uciekając ociężałemi sko-
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.