część ciała tylu razami, ile punktów właściciel niefortunnego nosa przegrał. W więzieniu stale się widzi aresztantów z czerwonemi, obrzmiałemi nosami, — ofiarami hazardu, uprawianego w „Monte Carlo“ za kratami. Nieraz daje się słyszeć taka rozmowa:
— Znowu, Michale, przegrałeś? — pyta ze współczuciem aresztant, bacznie przyglądając się barwnemu, opuchniętemi nosowi przyjaciela.
— A znowu! — odpowiada ten melancholijnie, ostrożnie dotykając się zdeformowanej części swego rozgoryczonego oblicza.
— Widzę, że miałeś do zapłacenia sto punktów?
— Sto pięć... — pada cicha, pełna rezygnacji odpowiedź, i rozmowa się urywa.
Czasem zaś hazard żąda ciężkiej ofiary — ofiary z nadziei na wolność, lub nawet życia.
Lecz istnienie w czterech ścianach jest tak niewymownie ciężkie i przygnębiające, że hazard święci swoje triumfy, i ludzie w kajdanach i bez kajdan uciekają się do niego, jako do źródła wrażeń i emocyj, stawiając na kartę nawet własne życie.
Nieraz obserwowałem majdany i aresztantów, grających w gry najhazardowniejsze. Pamiętam jedną scenę. Na majdanie szła gra w „Macao“. Szczególnie zapamiętale grał stary, gruby Żyd, Jakób Ruzia. Nie miał „fartu“[1], i cała postać Ruzi z dużym, zwisającym brzuchem i łysą głową, potwornie cienkiemi nogami i załzawionemi oczami zdradzała niepowodzenie, „pech“.
Jakób był pijany i, mieszając do rosyjskiej mowy żydowskie wyrazy żargonowe, ohydnie klął, rzucał grę, znowu chwytał karty drżącemi palcami, schylał się
- ↑ Fortuny, szczęścia.