Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/306

Ta strona została uwierzytelniona.

Była to straszna noc; pamiętam ją, jak okropną zmorę. Współczułem z męką skazańca, bo przecież sam przed kilkunastu miesiącami przeżywałem to samo. Leżałem, ściskając rozpaloną głowę rękami, i czułem, jak żal, rozpacz i nienawiść rozdzierają moje serce i trują duszę. Ile czasu trwał ten stan, nie wiem, lecz nagle zerwałem się z łóżka i zacząłem wpatrywać się w okno, przez które już się przebijały pierwsze blaski przedświtu.
Nagle po ścianie, niby stado małych zwierzątek, biec poczęły sygnały:
— To ja — Szydło!... Ułaskawiony! Ułaskawiony!... Gdy warta się zmieniła, zaprowadzono mnie do kancelarji, dokąd od gubernatora zatelefonowano, że jestem skazany na ciężkie więzienie... Dopiero co wróciłem do celi... Ułaskawiony!... ułaskawiony!... życie!...
W więzieniu, niby w ulu, wszczął się gwar, jakiś nieznany mi dotąd, radosny, pełen rozrzewnienia i wdzięczności.
Podczas przeglądu, dokonywanego codziennie z rana przez naczelnika więzienia, aresztanci wszystkich cel prosili o nabożeństwo w kaplicy więziennej. Chociaż nie jestem wyznania prawosławnego, poszedłem też, gdyż spodziewałem się ujrzeć tam niezwykłe rzeczy. Nie omyliłem się.
Z pierwszą partją aresztantów przyprowadzono Szydłę.
Modlił się gorąco, żegnając się starannie i szeroko, klękał i raz po raz bił pokłony do ziemi przed ołtarzem. Gdy się podnosił i wpatrywał w krucyfiks, w oczach jego pałała taka wdzięczność i wiara, że czułem, iż dusza tego zbrodniarza, co przeszedł straszną mękę oczekiwania śmierci, w tej chwili padała do stóp Boga-Sędziego i łkała, powtarzając jedno tylko słowo: życie!... życie!...