Aresztanci, patrząc na skutego towarzysza, który nic nie widział i nie słyszał, modlili się gorąco i poważnie, a w oczach ich płonęły ognie rozrzewnienia i rozradowania.
O, niezawodnie, że w tej chwili wielkiej radości rzucone mądre, dobrotliwe słowo pociechy, zrozumienia i nadziei wyrwałoby na zawsze ze szponów instynktów zbrodniczych niejedną zbłąkaną, miotającą się duszę!
Lecz działo się to w więzieniu, które na wszystko było obojętne — a w duszę jego nikt nigdy nie zaglądał.
Ludność więzienia naogół nie jest szara i jednostajna. Trafiają się tam jednostki osobliwe, jakie w życiu normalnem niezawsze się spotyka.
Już wspomniałem o Darji Czarnej, którą poznałem pierwszego dnia pobytu w więzieniu kryminalnem. Ponura, ciągle wpatrzona w ziemię, stale zrywająca jakieś trawy, wygrzebująca korzonki roślin, rosnących na podwórzu, ciągle śpiesząca się, małomówna, — oto jaką była trucicielka.
Ciążył na niej wyrok za liczne zbrodnie. Przywieziono ją tu zdaleka i nikt jej nie odwiedzał, ale, jak mi opowiadano, czasami, podczas pełni księżyca, siadała przy oknie, rozkładała jakieś ziółka i kamyki i szeptała:
— Przychodź! przychodź!..
Zawsze, podobno, po takich praktykach, zjawiała się w najbliższą niedzielę wśród odwiedzających cyganka, przynosiła drobne upominki i łakocie, przez cały czas wróżąc Darji z ręki i z brudnych, zatłuszczonych kart.