tami, spostrzegłem, że kilku z nich, wcisnąwszy się w kąt, siedzi zasłuchanych, lecz bynajmniej nie w to, co opowiadałem, lecz w to, o czem szeptał jakiś wysoki, na bronzowo opalony człowiek, o chudej, wyrazistej twarzy.
Dość zjadliwie zapytałem tych aresztantów, czy im nie przeszkadzam. Zmieszali się nieco, lecz po chwili jeden z nich podszedł do mnie i zawołał:
— Nie gniewajcie się, starosto, bo widzicie, ten nowy aresztant — Szczupak opowiada bardzo ciekawe rzeczy, a że jutro wiozą go dalej, chcielibyśmy dosłuchać do końca, gdyż może to kiedyś przydać się naco takim „ptakom” jak my! Posłuchajcie i wy, starosto, bo to ciekawe!
Nie było rady, przerwałem więc swoją pogadankę i poprosiłem „Szczupaka”, aby mówił głośniej i streścił to, o czem już mówił.
Szczupak wyszedł na środek obszernej sali i, usiadłszy na taborecie, rozpoczął swą opowieść:
— Mieszkamy oddawna na Kamczatce, we wsi rybackiej i myśliwskiej na brzegu Oceanu. Zajmujemy się połowem śledzi, łososi i polowaniem na foki i wieloryby. Doszliśmy do wielkiego dostatku, ale nie przez nasz morski przemysł, bo, chociaż jest on zyskowny, lecz trudny, i nie mamy dość dobrych łodzi, jak np. Amerykanie z Alaski, lub Japończycy z Hondu... Pewnego razu płynęliśmy właśnie z północy, trzymając się wpobliżu brzegów Kamczatki. Wiatru wcale nie było. Żagle często opadały bezsilnie, posuwaliśmy się więc bardzo powoli, dopomagając sobie wiosłami. Nasze łodzie były jednak bardzo ciężkie, gdyż wieźliśmy pełny ładunek śledzi. Nagle ojciec mój dojrzał na brzegu stóg siana. To go zdziwiło, ponieważ najbliższa osada była stąd odległa o jakie 100 kilometrów.
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/325
Ta strona została uwierzytelniona.