kolor, obojętny, czasami męczący i wrogi. Coś się czaiło poza mną i szeptało do mnie złowrogie słowa, brzmiące, niby głos przeznaczenia, surowego i bezwzględnego.
Przychodziły takie okresy po roku więzienia coraz częściej. Nazywałem je „dniami żółtemi“ i śmiertelnie bałem się ich, z przerażeniem przeczuwając ich przyjście, gdy z każdego zakątka celi, z każdej szczeliny w podłodze wyglądały martwe źrenice tęsknoty i wyciągały się ku mnie, zabijające duszę, macki rozpaczy.
Podczas jednego z okresów „żółtych dni” szczególnie się męczyłem.
Dochodziłem już do kresu cierpliwości i siły woli, i obawiałem się, że staczam się w przepaść obłędu, nieuleczalnej melancholji.
I nagle podczas najostrzejszego ataku błysnął mi w duszy jakiś promyk jasny, poczem przyszło niepojęte i niespodziewane ukojenie.
Gubiłem się w domysłach, coby to mogło być, lecz nie znajdowałem odpowiedzi. Wiedziałem tylko, że coś uleczyło i uspokoiło mię.
W tydzień później wezwano mnie do kancelarji.
Ujrzałem czarno ubraną kobietę, lecz w kancelarji było ciemno, nie poznałem więc, kogo mam przed sobą.
— Do pana... matka przyjechała! — rzekł cichym głosem naczelnik więzienia — pozostawiam państwa samych...
Naczelnik więzienia wyszedł, i dopiero wtedy matka dała ujście swej radości i boleści zarazem widząc syna, lecz widząc go więźniem. Jednak matka moja była kobietą o duszy silnej. Uspokoiła się prędko.
Przyjechała sama z Petersburga. Przyjechała, aby pożegnać mnie, gdyż moja siostra zachorowała, i lekarze wysyłali ją zagranicę na kurację. Lecz matka wiedziała,
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/329
Ta strona została uwierzytelniona.