Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

„niespokojnemi duchami“, powołanemi do wielkich czynów, najeżonych trudami i niebezpieczeństwami? Może były takiemi okazami, jakie spotykamy śród ludzi, a nazywamy je, w zależności od rezultatu ich porywów — szaleńcami lub genjuszami? Kto odpowie na te pytania? W każdym razie — i w jednym i w drugim wypadku, byłem świadkiem wielkiej tragedji ptasich istot, rzuconych na łaskę i niełaskę losu, wypadku i większej lub mniejszej celności czyhających na nie ludzi, uzbrojonych w dalekonośne strzelby...
Nieraz gotów byłem nie strzelać z mojej dubeltówki do tych ptasich Kolumbów, Vasco-de-Gamów, Mendezów, Stanleyów, Liwingstonów i Nansenów, gdybym mógł w stadzie, lecącem o jakie 100 — 150 kroków nade mną, przy tajemniczem półświetle-półzmroku porannej lub wieczornej zorzy, odróżnić te niezwykłe, przedsiębiorcze i piękne okazy... Niestety! Widzi się je dopiero wtedy, gdy, brocząc krwią, padają bez życia lub śmiertelnie ranione w trzciny lub tataraki zgoła obcej dla nich i niemiłosiernej ziemi. Wstawały wtedy przede mną krajobrazy z podróży, odbytej przez ofiary mojej namiętności myśliwskiej. Widziałem żółtą wstęgę odwiecznego Nilu, ruiny królewskich Teb, z tajemnicą błogosławieństwa lub przekleństwa, skamieniałą w każdym głazie świątyń, w każdym odłamku gzymsów kolumnady; dalej przez mgłę słoneczną, przez duszne opary, przepojone wonią wybujałych kwiatów, majaczyły mi koronkowe kontury pagod Benaresu, Czajtji, minarety Allahabadu, szkarłatnej bramy Delhi; jeszcze dalej wśród jaworów, grabów i tamaryndów połyskiwały, jak topniejący w lasach śnieg, marmurowe świątynie południowych Chin i mknące do Oceanu wstęgi Perłowej rzeki i Jang-tse-kiangu... Nad tą pano-