Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/332

Ta strona została uwierzytelniona.

przekonanie rzuciła mi w serce tak samo, jak od dzieciństwa zaszczepiała wiarę w zmartwychwstanie Ojczyzny.
Około 10-ej wieczorem matka opuściła więzienie. Błogosławiła mnie, pożegnała ze spokojnym uśmiechem, pełnym siły wewnętrznej i mocnej wiary, i odeszła, wyniosła, zrównoważona, dumna... Naczelnik więzienia, bez mojej prośby, odprowadził ją na dworzec i dopomógł urządzić się w wagonie na długą, 12-dniową podróż.
Po odjeździe matki spokój i pogoda zapanowały w mojem sercu i myślach. Wszyscy wydawali mi się lepszymi i szlachetniejszymi, życie znośniejszem, nadzieja bardziej wyraźną. Pracowałem po dawnemu bardzo dużo, wiedząc, że „wytrzymam” do końca, a koniec ten zbliżał się z każdym minionym dniem i był już bliski.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.
POEZJA MĘKI.

Widziałem w więzieniu niezapomniane sceny, które zdarzały się szczególniej na jesieni a na wiosnę, gdy wysoko nad miastem ciągnęły pod obłokami sznury dzikich, wolnych gęsi i łabędzi. Wtedy oczy wrzuconych do „kamiennych worków” ludzi z tęsknotą niewypowiedzianą kierowały się ku odlatującym ptakom, niczem nieskrępowanym i wolnym jak wiatr.
Tęsknota, rozpacz i zazdrość były w tych spojrzeniach skutych i więzionych ludzi. Czasem łzy widziałem w tych oczach, które nieraz obojętnie patrzyły w zimne źrenice śmierci i widziały najstraszliwsze zbrodnie.
Często przypatrywałem się młodemu aresztantowi Antipowowi, którego cela była niedaleko mego okna. Gdy wieczorami więzienie uciszało się, Antipow siadał na