Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/333

Ta strona została uwierzytelniona.

oknie i, schwyciwszy się rękami za kraty, wpadał w zadumę.
Patrząc na niego, starałem się odgadnąć stan jego duszy. Udało mi się przeczuć wiele z jego wrażeń i myśli, bo gdym mu je podpowiedział, kiwnął głową i odezwał się jednem słowem:
— Tak!...
Kiedyś, gdy był szczególnie podniecony i smutny, opowiedział mi, co czuł wczoraj, gdy siedział samotny, oparłszy głowę o framugę okna i patrząc na tonące w mroku niebo.
Otoczyła go cisza i zaczęła nawiewać taką rzewną tęsknotę, która zdaje się bać ruchu i światła. Młodzieniec siedział zadumany, a ostry słuch łapał każdy dźwięk, co się rodził daleko w mieście i dopływał tu przyciszony, miękki, tajemniczy. Chwilami jakiś dźwięk odzywał się nagle gdzieś zupełnie blisko, wesoły, rzeźki i śmiały.
Gdzieś zaszczekał pies... blisko... temu natychmiast zaczęły odpowiadać inne, dalej i dalej, narazie rzadko, z przerwami, później coraz szybciej i zajadlej, lecz wkrótce wszystkie te dźwięki zgłuszył natrętny ryk parowozu. Umilkł za chwilę... gdzieś wpobliżu zaturkotała lokomotywa... Znowu ryk maszyny... a potem głuchy, szybki warkot mknącego pociągu.
Nagle zbliska przebrzmiała gwizdawka policjanta, natychmiast wtórować jej zaczęły ujadanie psów i pogmatwane, trwożne głosy ludzkie.
Cisza... I znowu gwizdawka...
— O...o, słowik! — wyrywa się więźniowi z wściekłością.
Przez kilka chwil panowała cisza martwa i nieruchoma. Nawet oddechu śpiących towarzyszy nie słychać. Wszystkie dźwięki bez śladu tonęły w jakiejś otchłani.