Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/359

Ta strona została uwierzytelniona.

Rozpacz mocniej ścisnęła mą duszę. Ujrzałem przed sobą nędzę. Któż w takich warunkach da mi pracę? Przede mną wyrósł mur nie do przebycia i nie do przebicia. To jasne!
Wieczorem, przeglądając w gabinecie profesora dzienniki, natrafiłem na ogłoszenie, że niejaki Rass zakłada nowy tygodnik i szuka współpracowników.
Błysnęła mi myśl, żeby pójść i zaofiarować swoje usługi.
Nie odkładając, zerwałem się i poszedłem.
W redakcji spotkał mnie otyły, pewny siebie, dowcipny jegomość.
— O, słyszałem o panu! — zawołał.
Pomyślałem, że zapewne do wszystkich mówi w ten sam sposób, więc przystąpiłem do interesu.
— Napisz mi pan wesoły, satyryczny feljeton, gdyż znam się na ludziach i widzę, że pan jest wielkim komikiem! — rzekł, śmiejąc się wesoło i pykając cygarem, pan redaktor.
— Dobrze! — odparłem. — Kiedy przynieść?
— Jutro o drugiej po południu — odpowiedział. — Honorarjum wypłacę w poniedziałek, gdyż w niedzielę pierwszy numer mego tygodnika „Świt” zjawi się we wszystkich kioskach i na dworcach kolejowych. O! uczyni on przewrót, prawdziwy przewrót w czasopiśmiennictwie, gdyż siły mam pierwszorzędne. Zupełnie wyjątkowe!
Dopóźna w nocy pisałem wesoły, satyryczny feljeton. Śmiałem się ze wszystkiego, a więc ze swego głodu, rozczarowania, rozpaczy, tchórzostwa i podłości ludzkiej, z szczęśliwych i nieszczęśliwych, z życia i śmierci.
Tylko naprawdę głodny człowiek mógł napisać taką beztroską, wesołą rzecz!