Lecz cóżby znaczyła ta garstka ludzi, otoczona mrowiskiem Chińczyków, gdyby chunchuzi zechcieli zdobyć moją fabrykę?
Pewnej niedzieli, mając ze sobą karabin Henela z lunetą, szedłem plantem kolejki, aby obejrzeć roboty na dalszych placach.
Było to południe, skwarne i jasne. Nikogo naokoło nie widziałem. Las podchodził do samego plantu i stał dwiema ścianami, milczący i nieruchomy. Nagle o jakie sto kroków od siebie zauważyłem ruch w krzakach, a potem natychmiast porwałem za karabin, bo ujrzałem dzika. Zaplątał się w gąszczu i siatce z dzikiego wina i chmielu i powoli wydobywał się na nasyp. Nareszcie przedarł się przez gąszcze, wyskoczył na nasyp i popędził prostą linją ode mnie, trzymając się miejsca między szynami.
Wziąłem go starannie na cel i dałem ognia, gdy robił o jakie 100 kroków ode mnie nagły obrót, wystawiając na strzał całą komorę. Padł odrazu, a gdy podszedłem do niego, już nie żył.
Wieczorem przyniesiono mi go. Był to duży okaz, ważący około 300 funtów, posiadał piękne kły, zakrzywione jak dwa sierpy, wysoko nad ryjem wystające.
Tejże niedzieli kozak Rykow, osiodławszy konia, pojechał na polowanie. Nie widziałem go przed wyjazdem i dowiedziałem się o tem dopiero wtedy, gdy zjawił się u mnie wachmistrz Łyświenko i doniósł mi, że z lasu przybiegł koń Rykowa, bez jeźdźca, z porwaną uzdą i cały w pianie. Coś złego musiało się stać z Rykowem. Zarządziliśmy odrazu poszukiwania. Wyznaczyłem znaczną nagrodę za odszukanie kozaka. Rykow jednak przepadł jak kamień w wodzie. Dopiero po trzech dniach przyszedł żebrak-Chińczyk, odbywający pielgrzym-
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.