liściach krzaków i na łodygach wysokiej trawy. Ślady te doprowadziły nas znowu do ciała Rykowa.
Już mieliśmy podnieść go i złożyć na siodle, gdy Łyświenko mruknął:
— A poco on trzyma nóż w ręce? Nie taki to był chłopak, aby, złapawszy nóż, nie pokiereszować napastnika. Pójdę, poszukam jeszcze...
Powiedziawszy to, skinął na jednego kozaka i, trzymając karabiny wpogotowiu, ruszyli naprzód. Gdy z pomocą kozaka i Chińczyka przywiązywałem ciało Rykowa do grzbietu zapasowego konia, widziałem czapki Łyświenki i jego towarzysza, migające pośród krzaków. Znikły mi wreszcie z oczu, ale wkrótce doszły mnie krzyki i nawoływania. Porwałem karabin i pobiegłem w kierunku ich głosów. To, co ujrzałem, przechodziło moją wyobraźnię.
Na wielkiej polanie, na zgniecionej wysokiej trawie leżał tygrys. Skóra jego w różnych miejscach