kozaków i żołnierz-przewodnik mego wagonu. Obejrzawszy nowy plant i rozpoczęte roboty w lesie, powracałem do wagonu. Już słońce skrywało się za górami, gdy nagle rozległa się salwa, a po niej natychmiast druga. Zacząłem oglądać okolicę i ujrzałem na niewielkiej, bezleśnej górze kilkunastu jeźdźców. Zeszli z koni i ostrzeliwali mój wagon i małą fan-tze majstrów kolejowych. Z wagonu po salwach wybiegli moi kozacy i żołnierz z karabinami i, starannie mierząc, rozpoczęli ogień. Byli to starzy, wprawni żołnierze, spokojni i nawykli do potyczek z chunchuzami. Strzałom ich prędko wtórować zaczęły głuche, dalekie krzyki rannych napastników. Widziałem, jak paru chunchuzów upadło i potoczyło się nadół, inni cofać się zaczęli ku wierzchołkowi góry. Wtedy dopadłem do swego wagonu i schwyciłem duży pistolet Mauzera z drewnianym futerałem, który zastępował kolbę i pozwalał zamienić pistolet na karabin o 10 nabojach. Przyłączyłem się do swoich ludzi i, ukrywszy się za wysokim plantem, wyglądałem celu dla swego Mauzera. Cel ten zjawił się nieoczekiwanie. Z poza grzbietu góry wyjechał na białym koniu Chińczyk. Wymachiwał rękami, coś krzyczał, z pewnością wydając jakieś rozkazy. Chunchuzi zbiegli się do niego z różnych stron i coraz gęstsze strzały posypały się na mój wagon.
Chińczyk na białym koniu stał oświetlony ostatniemi promieniami, słońca i był widzialny jak na dłoni.
— Zsadźmy go z konia! — zawołał, zwracając się ku mnie, Łyświenko.
— Dobrze! — odpowiedziałem, mierząc.
Dwa strzały rozległy się jednocześnie i po chwili Chińczyk runął z siodła, a po nim zachwiał się biały koń i upadł. Chunchuzi cofali się w trwodze, unosząc wodza, odprowadzani naszym ogniem.
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.