Wczesnym rankiem, gdy wychodziłem już z wagonu, chunchuzów wyprowadzano z fan-tze. Wkrótce szli już, brzęcząc łańcuchami, założonemi na szyję, w stronę stacji Udzimi, skąd mieli odbyć ostatnią podróż koleją na miejsce stracenia.
Zdawało mi się, że po tej wyprawie rotmistrza cisza zapanuje na mojej koncesji, lecz jakże się pomyliłem. Zaledwie odjechał oddział, doniesiono mi, że banda chunchuzów napadła na niewielki skład mąki i bobu, wybudowany w lesie, zrabowała go i spaliła. Do kozaków moich strzelano prawie codziennie. Niewidzialny wróg czatował wszędzie — pośród krzaków, w puszczy, za kamieniami, które stoczyły się z gór, i nawet na terenie samej fabryki lub robót leśnych. Wykryć napastników i przyłapać nigdy się nie udawało, a zuchwałość ich tymczasem rosła.
Przekonałem się o tem wkrótce osobiście. Pewnego razu obserwowałem proces wyjmowania i gaszenia węgla, wydobytego z pieca, gdy podszedł do mnie wysoki i bardzo przystojny Chińczyk. Łamaną mową rosyjską prosił mnie, abym przyjął go na służbę. Ciągle czułem brak ludzi, więc zgodziłem się. Zapomniałem o nim wkrótce, ale przypomniał mi go jeden z techników. Skarżył się na nowego robotnika, mówiąc, że nie chce pracować, ciągle wygłasza jakieś mowy do innych, którzy stają się potem bezczelnymi nicponiami i nie słuchają rozkazów.
— Myślę, że to jest jakiś chunchuz — zakończył swój raport technik. — Niech naczelnik sam spojrzy na niego. Ma wypieszczone, białe ręce i długie paznokcie... To najlepszy dowód. Znam ja się na tych „manzach“!
Postanowiłem, nie uprzedzając nikogo, zbadać tę kwestję. Nazajutrz z rana wyszedłem z wagonu i poszedłem ku piecom, szukając nowego robotnika. Nigdzie
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.