rzeniem scyzoryka o jakiś kamień, mech zaczął się tlić i spalił się do końca.
Nazajutrz mój botanik, idąc głębokim, dobrze zacienionym wąwozem, schylił się i z radosnym okrzykiem wyrwał z korzeniem jakąś roślinę. Miała ona długie, wycięte liście, a gdy otrząśnięto ziemię z korzeni, poznaliśmy wszyscy, jaką roślinę mamy przed sobą. Korzeń miał kształt ściśle przypominający człowieka. Odróżniliśmy głowę, szyję, ciało z nogami i rękami. Był to czarodziejski korzeń azjatycki, nazywany po chińsku dżeń-szeng, po mongolsku fatił, po persku mandragora, a po łacinie Panacea Genseng.
Opisując swoje podróże po Syberji i Centralnej Azji w książkach: „Przez kraj zwierząt, ludzi i bogów“ i „W ludzkiej i leśnej kniei“, kilkakrotnie wspominałem o tej tajemniczej roślinie, tak starannie poszukiwanej przez lekarzy szkoły tybetańskiej. Spróbowaliśmy smaku dżeń-szenga, był ostro-pieprzny, jak imbir, i szczypał w język. Obszukaliśmy cały wąwóz i zbocza gór, ale drugiego okazu nie znaleźliśmy. Przekonaliśmy się więc sami, że poszukiwanie tej rośliny jest rzeczą trudną, a nawet niebezpieczną, jeżeli wziąć pod uwagę możliwość spotkania się z drapieżnym tygrysem-zwierzem i tygrysem-człowiekiem, jeszcze bardziej drapieżnym i niebezpiecznym. Prawowierny zaś buddysta lub wyznawca kultu Lao-tze ma przed sobą jeszcze jedno spotkanie — ze złym demonem, broniącym czarodziejskiej rośliny.
Podczas tej samej wycieczki widzieliśmy jeszcze jedną osobliwość azjatycką, mającą wpływ na politykę ekonomiczną tak wielkiego państwa, jak Chiny. Brnąc przez gąszcz leśny, trafiliśmy na miejscowość, gdzie śród krzaków leżały zrąbane dęby. Leśne olbrzymy były powalone czyjąś nielitościwą ręką; leżały, rozrzuciwszy potężne ramiona-gałęzie, martwe, gnijące.
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.