Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pewno jakaś fan-tze stoi w wąwozie — rzekł jeden z techników i, złożywszy w trąbkę ręce, przytknął je do ust i krzyknął:
— Hej, manzy, chodźcieno tu!
Nikt nie odpowiedział i tylko echo głucho powtórzyło okrzyk.
Szliśmy dalej i wkrótce zobaczyliśmy ślady ogniska. Drobne węgle jeszcze tliły się na ziemi, lecz większe kawałki drzewa były zalane wodą i dymiły się w różnych miejscach.
— Ktoś gwałtownie zgasił ognisko! — szepnął któryś z techników. — Nie chcieli ci ludzie, widocznie, spotkania z nieoczekiwanymi gośćmi.
Nadsłuchiwaliśmy bardzo uważnie, lecz najlżejszy szmer nie zdradzał obecności człowieka.
— Dobrze się gdzieś pochowali! — zaśmiał się technik Rusow.
Musieliśmy powracać, gdyż wieczór już zapadł na dobre. Wychodząc z wąwozu, usłyszeliśmy żałosne skrzypienie kół wozu chińskiego. Koła te obracają się razem z grubą osią. Skierowaliśmy się na głos muzykalnego wozu i wkrótce ujrzeliśmy Chińczyka, który, nielitościwie smagając dwie pary koni, kierował je długim batem. Konie z trudem ciągnęły olbrzymi wóz, naładowany suchym gao-lianem. Koła co chwila zapadały się w doły i rowy, przecinające drogę, wspinały się na głazy i z hukiem staczały się z nich.
Zaczęliśmy wypytywać go o węgiel. Opowiedział, że w wąwozie pozostały jeszcze resztki dawnych szybów, i obiecał zaprowadzić nas nazajutrz za dobrą zapłatę. Postanowiliśmy zanocować we wsi pobliskiej, gdzie jechał Chińczyk ze swoim gao-lianem, aby o świcie wyruszyć ku zarzuconym szybom. Nasz przewodnik ulokował nas