w swojej fan-tze, na nieuniknionym kang’u, gdzie niezwłocznie pchły rozpoczęły atak szalony.
Tym razem jednak ataki te uratowały nas. Zasnąć nie mogłem, przewracając się na łożu tortur. Moi technicy, oddawna mieszkający w Mandżurji, nie zwracali uwagi na atakujących nieprzyjaciół i spali snem twardym. Chrapał gdzieś w końcu kang’a gospodarz, a cała rodzina wtórowała mu zgodnie.
Nie wiem, która była godzina, gdy pies podwórzowy zaszczekał, ale urwał natychmiast. Po chwili drzwi się uchyliły i, bez szmeru, jeden po drugim weszło trzech Chińczyków. Odrazu poznałem w nich chunchuzów. Byli uzbrojeni w karabiny i noże, zatknięte obyczajem mongolskim ztyłu za pas. Cicho skradając się, przeszli wzdłuż kang’a, zaglądając wszystkim w twarz i robiąc sobie wzajemnie znaki rękami.
Przy czerwonawych blaskach kopcącej lampki olejnej obejrzałem chunchuzów. Byli to już starsi ludzie, o ciemnych, surowych twarzach.
Obejrzawszy wszystko w całej izbie, zaczęli się rozbierać. Zdjęli karabiny i postawili je w kącie naprzeciwko mnie, zrzucili z siebie swoje długie ubrania i pozostali w zwykłych chińskich, granatowych spodniach i kurtkach. Śledziłem nieproszonych gości uważnie, chociaż nie byli dla nas niebezpieczni. Było nas trzech, a mieliśmy ze sobą doskonale rewolwery Mauzera i Nagana. Jednak trzeba było mieć się na baczności. Oprócz tego, po napadzie na mnie chunchuzów w Ho-Linie, nie czułem do nich sympatji i bardzo chciałem złapać tych ptaszków i oddać pod eskortę kozaków, pełniących wartę na naszym parowcu.
Wiedziałem, że bez strzelaniny takie przedsięwzięcie nie uda się, zacząłem więc obmyślać plan napadu na
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/94
Ta strona została uwierzytelniona.