Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

Rzucił się towarzyszowi z pomocą, a tak skutecznie, że wkrótce napastnicy rozbiegli się w popłochu, a jeden z wywichniętą szczęką siedział na ziemi i ryczał, jak zarzynany wieprz.
Przybiegł policjant i chciał zaaresztować Rasa, lecz ten, nie czekając na to, zaczął umykać, ścigany przez policję. Ukrył się śród meskinów i śmiał się z prześladowców, widząc jak go poszukują po kawiarniach i jadłodajniach. Żebracy nazajutrz przerobili Rasa na ślepca, i góral najspokojniej w świecie odnalazł Soffa i pracował dalej.
Za obronę swojej osoby „czcigodny i wspaniały Soff“ przy świadkach zaprzysiągł góralowi przyjaźń i wierność do śmierci.
Na tem stanęło i wszystko szło po dawnemu, tylko „czakras“ obydwóch zaklinaczy puchły coraz bardziej od pieniędzy, zarabianych na Dżema el Fna.
Pewnego wieczoru, gdy towarzysze powrócili do fonduka, zjedli kolację i napili się herbaty, stary zaklinacz trącił górala w bok i szepnął:
— Zabierz swój koszyk z wężami, tamburyn, manatki i ostrożnie, aby cię nie dojrzał Ed Ksel, wymknij się z fonduka. Dobra nasza, bo oto widzę, wchodzi cała karawana na nocleg. Wal!
Nie rozumiejąc, o co chodzi, Ras spełnił żądanie przyjaciela i wkrótce był już za bramą zajazdu, skąd, wmieszawszy się pomiędzy wielbłądy i poganiaczy, podążył w stronę placu. Tu dogonił go Soff z klaczą, którą prowadził za uzdę.
— Co się stało? — spytał zdziwiony góral.
— Nic szczególnego! — odparł wesoło stary wyga — mam tego dość! zarobiliśmy sporo grosza, więc chcę pojechać do Rabatu lub Fezu na wywczasy i zabawę. Znalazłem kupca na nasze gady i dziś w nocy wyruszę do pobliskiej wsi do znajomych, a jutro lecę w świat!