Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

— A ja? — zadał pełne trwogi pytanie Ras.
— O tobie nie zapomniałem! — odparł Soff. — Zaraz pójdziemy do marabuta Szorf ben Ihudi. On bierze cię na pomocnika. Z nim się dopiero obłowisz! Ho, ho!
Nie dając góralowi przyjść do słowa, zaklinacz zaczął ryczeć ze śmiechu, krztusząc się i kasłając:
— Wyobrażam sobie, jaką głupią i wściekłą minę będzie miał jutro ten czarny potwór Ed Ksel, gdy nas nie znajdzie w fonduku! To dopiero będą wymyślania i przekleństwa, bo za cały tydzień zostaliśmy mu winni. Tym razem nic nie otrzyma, bo zbrzydł mi do reszty jego brudny, hałaśliwy fonduk. Niech go tam wszyscy „dżinn“ mają w swej opiece!
Ras nie mógł wstrzymać się od śmiechu, gdy wyobraził sobie czarnego, opasłego murzyna, stojącego na progu pustej izby, gdzie mieszkali „czcigodni i wspaniałomyślni sidi“, jak ich tytułował Ed Ksel.
— Kiedyż pójdziemy do marabuta? — spytał Ras przyjaciela.
— Natychmiast! — odparł wesołym głosem Soff. — Już się z nim umówiłem co do ciebie.
Istotnie w godzinę później Ras rozlokował się w małej izdebce w mieszkaniu Szorf ben Ihudi i zabierał się do snu, myśląc o tem, co mu nazajutrz powie marabut, który przyjął go na swego pomocnika.
— W czem będę mu pomagał? — łamał sobie głowę Ras. — Przecież nie w modłach, nie w błogosławieństwie pobożnych?
Postarał się usnąć jak najprędzej, aby próżno nie wysilać głowy.